Świat, który ciągnie

Posted: 11 lipca, 2019 in Chmury - inne niebo

„Czterdziestolatek”. A głównie ten motyw pojawiający się mniej więcej w połowie każdego odcinka: warszawskie osiedle wchodzące w fazę wieczornego odpoczynku. Chwilę po zachodzie słońca. Blokowisko pełne jasnych okien. Neony jak biżuteria. Jak to morze widziane oczami grafika Studia Ghibli – budzące ufność, bajkowo rozświetlone blaskiem setek latarni morskich. Albo świetlików.

A w tle muzyka. Jak obietnica pięknie leniwego, długiego wieczoru. Smak spokoju, bezpieczeństwa, stabilności, zaufania, wiary, sensu i wspólnoty. Smak przynależności do zrozumiałej rzeczywistości. Ułuda kontroli zła. Wojny zamknięte w książkach. Nieszczęścia będące tylko wspomnieniem. Wiara w teraźniejszość. Zatrzymana chwila. Wszystko na swoim miejscu. Cudowne teraz.

Świat, który ciągnie człowieka za ręce, bo nie może się doczekać, aby pokazać mu coś nowego, pięknego, niepowtarzalnego.

I taki moment, gdy ma się wrażenie, że teraz to ja ciągnę świat. Ten stary, zmęczony, zużyty, niedzisiejszy świat. W końcu ta myśl, że trupa ciągnę. I ta pewność. I ta świadomość, że czas na przeskok do nowego świata jest limitowany. I że jeżeli chcesz żyć, musisz skoczyć. Sam. Musisz odnaleźć nowy obraz, nową muzykę. Stać się na nowo. Zmienić wszystko. Żeby wróciło to uczucie. Spokoju, bezpieczeństwa, stabilności, zaufania, wiary, sensu i wspólnoty. Żeby znów móc tym wszystkim codziennie ryzykować. I znów wierzyć, że „będzie dobrze”.

Babcia mówiła, że połowa ludzi nie umie skakać. A drugiej połowie uda się może raz, może dwa razy. Bo jest coś nie/nad-ludzkiego w tym „wyjściu z siebie”, przepoczwarzeniu się. Ale że to jedyny sposób na pełnię życia. I własną dla innych użyteczność na tej ziemi. Na żywe życie. W niedoskonałej reinkarnacji. Życie kilkoma życiami. Z jedną, wielką, wszechogarniającą pamięcią.

Babcia mówiła, że możliwość życia jednym życiem to CUD, o który mamy się modlić. Wiele lat nie kumałam, o CO niby mam się modlić. Zaczęło mi świtać po pokracznym skoku. W drugim życiu. W trzecim zaczęłam się modlić. Nie o CUD babci, bo ten przegrałam, ale o ten mój.

Mój CUD to świat, który mnie ciągnie za rękę. Niecierpliwy. Bo ma dla mnie coś nowego. CUD to ta ciepła dłoń i oczy cieszące się mym widokiem.

__________________________________________________________

Studio-Ghibli-Fest-2019-Lineup-Fathom-Gkids

Pociąg do Szklarskiej. Na stoliku „Charaktery” z artykułem o uzależnionym dziecku. A raczej o rodzicach uzależnionego dziecka. Skąd oni wiedzieli, że ja to ich czasopismo właśnie dziś do pociągu kupię?

„Poczucie bezsilności, które obezwładnia. Poczucie gigantycznej życiowej porażki. Dziecko nigdy nie wyzdrowieje. Nie schodzisz więc z miny. To trwa kilkanaście lat. Wciąż są kryzysy. Już zawsze będziesz się bać. Musisz zaakceptować chorobę. I ten wieczny strach.”

Czytam i uderza mnie celność sformułowań. Czytam bez zdziwienia. Z wiekiem zleniwiały strach drzemie. Nawet powieka mu nie drgnie.

„Każdy dojrzały człowiek musi, prędzej czy później, uświadomić sobie, że ma ograniczony wpływ na wiele spraw w życiu. A są osoby, które mają przekonanie, że wszystko kontrolują. Nierzadko dostawali na to potwierdzenie w innych obszarach. Ich działania były skuteczne. I tu nagle, w przypadku tak ważnego życiowego zakrętu, okazuje się, że są bezradni, że stoją przed murem, który jest nie do przebicia. Trzeba nauczyć się, że są sytuacje bez wyjścia. I trzeba…ratować siebie. Ratować siebie przed własnym dzieckiem? Brzmi koszmarnie. Trzeba ochronić siebie i ochronić swój dom, resztę rodziny. Zaakceptować, że jedyne, na co mam wpływ, to własne życie.”

Rzeczywiście, brzmi koszmarnie. Ale tylko za pierwszym razem. Co do kontrolowania sytuacji, to kogoś, komu dane było żyć w tym poczuciu przez dłuższy czas, czeka tylko jedno : długie ze szczytu ignorancji spadanie. I chyba im więcej wcześniej taki ktoś potwierdzeń, że kontroluje, dostał, tym bardziej w dupę dostanie. Bo bilans musi wyjść na zero. Musi. Bo biorąc życie za dobrą monetę, akceptujemy awers i rewers. Akceptujemy, że każdy kij ma dwa końce. Że nie ma jednego bez drugiego i że jedno z drugiego wynika. Trochę jak w tym dzisiejszym wpisie na fb:

„Obyś został pobłogosławiony dzieckiem…
Które ci się przeciwstawia
Abyś mógł nauczyć się odpuszczać kontrolę
Które cię nie słucha
Abyś to ty mógł nauczyć się słuchać
Które uwielbia się ociągać
Abyś poznał piękno spokoju
Które gubi różne rzeczy
Abyś nauczył się rezygnować z przywiązania
Które jest bardzo wrażliwe
abyś nauczył się stabilności
Które jest nieuważne
abyś nauczył się koncentrować
Które ośmiela się buntować
abyś nauczył się myśleć niekonwencjonalnie
Które się boi
abyś nauczył się ufać wszechświatowi
Obyś został pobłogosławiony dzieckiem…
Które nauczy cię
że nigdy nie chodzi o nie
lecz zawsze o CIEBIE ”
Shefali Tsabary

Właściwie to liczy się tylko ostatni wers. Bo zawsze chodzi o Ciebie.
To dlatego Twój psychoterapeuta mówi Ci zawsze: „No dobrze, to zastanówmy się, co to, co się wydarzyło mówi o Tobie…”

Tymczasem w „Charakterach”, gdzieś na wysokości Wałbrzycha, coraz częściej, choć między wierszami, przemyka tytuł „Mój piękny syn”. I wiem, że ten film trzeba obejrzeć.

Godz. 21:45, 2 tygodnie później, Wrocław. „Mój piękny syn”, ja i jeszcze 10 osób w kinie. Już po pierwszych 10-ciu minutach wiem, że trudno mi będzie uwierzyć w rodziców tytułowego bohatera. W nim widzę ciągle finezyjnie zdystansowanego terapeutę Meryl Streep i Tommy’go Lee z „Dwojga do poprawki”. W niej Żonę nr 1 z „The Affair”. Przy czym o ile on trochę się stara, żebym mu uwierzyła, o tyle ona w ogóle. A może to dlatego, że tu nie jest wcale matką tytułowego Syna. Tu jest Żoną nr 2 (chyba, bo to nigdy nie wiadomo, dopóki teczki osobowej nie zobaczysz). Żona nr 1 w ogóle jakby ją pożyczyli z planu innego filmu.

Oglądam i wiem, że nawet tego filmu nie będę umiała nikomu opowiedzieć. Że zapomnę, nim do hotelu dojdę. Oprócz jednej sceny. Tej, kiedy ojciec znajduje zeszyt z zapiskami Syna. Zeszyt, z którego kartek dostaje ciosy nożem. Jeden za drugim. Z każdą stroną głębszy. Bez końca. Te zapiski są potwierdzeniem. Że jest gorzej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. I że będzie jeszcze gorzej. I że stanie się wszystko, co najgorsze. I że będzie to Twoim udziałem. Że w kimś, kogo kochasz, panoszy się Obcy. Że to już nie jest Ten, którego kochasz.

Tak na moje oko, już od połowy zeszytu te ciosy są śmiertelne. Dla każdego umiejącego kochać serca. I ta śmierć jest błogosławieństwem.

Dla Wokulskiego. Kartka z podróży

Posted: 16 października, 2018 in Chmury - inne niebo

Wczoraj na „Kamerdynerze” z ekranu padło zdanie : „To kończy się nasz świat”. To do hrabiego von Krauss, urodzonego w czasach pojawienia się przemysłu, kwitnącego w ziemiańskim raju początku XX wieku, w przeddzień zakończenia II wojny światowej dociera właśnie, na czym to wszystko polega. Ten krąg życia. Koło historii. Fala pokolenia. Że wszystko, co się zaczyna, kiedyś się kończy. Choć na początku tego końca nie widać. A nawet zupełnie naturalnym wydaje się, że TO końca nie ma. Że przed nami wieczność. Że tym razem (naszym razem) – na pewno. Wiele wiosen upływa w spokoju i ułudzie złapania wieczności za ciepłe, kochające ręce. I wiele lat zdarza się tańczyć z tą rozbawioną wiecznością – lekko tak i w wielkim zadowoleniu ze swej mocy i piękna. Aż wieczność się znudzi. A znudzi się na pewno. Ten moment nie każdy zauważa od razu. Znaki są jednak czytelne. Uczucie spokoju ucieka jak powietrze z przebitej dętki. Tańców jest coraz mniej. Wieczność jest nami jakby poirytowana, znudzona. Chce nowego. Rozumie nowe. Staje się nowym. My już nie. W końcu zaczyna znikać. Słyszymy, że bywa teraz gdzie indziej. Tam, gdzie rozkwita nowe. To wtedy właśnie kończy się nasz świat. My jeszcze nie. My jeszcze nawet tego nie pojmujemy. Bo wieczność nigdy nie mówi jasno i wyraźnie, że to już KONIEC. Jak mężczyzna, który nie ma problemu z komunikowaniem niewygodnych nawet KPI-ów zarządowi, ale który nie komunikuje obojętnej nawet prawdy tym, którzy dla niego ważni. Przy czym to pierwsze robi z odwagi a to drugie z tchórzostwa. I wcale się to nie wyklucza. Choć do terapii nadaje. Bo wieczność i ten facet zawsze karmią  nadzieją. Taka manipulacja dla dobra ludzkości (więc i dla ludzkiego, jednostkowego dobra).
___________________________

„To kończy się nasz świat” von Kraussa przywołuje we mnie jeszcze inne wspomnienie z tego lata. Historię chłopców w Malezji uwięzionych w zalanej wodą jaskini, kilka kilometrów od wyjścia. Kiedy i uwięzieni chłopcy, i ich rodziny, i ratownicy na zewnątrz mieli taką prawie 100%-ową świadomość, że „to kończy się ich świat”. Ale mieli też nadzieję. Wiedzieli, że TEN koniec świata można oszukać. Przechytrzyć. Zagrać o niego. Jak w bierki. Piekielnie trudne bierki. I zagrali. Wszyscy – i kilkunastoletni chłopcy bezpaństwowcy, i najlepsi na świecie, doświadczeni ratownicy. I wygrali. Nadzieja wygrała. I ludzie mądrzy i dojrzali wygrali. Oni przede wszystkim.
____________________________

„To kończy się nasz świat”.
Tym razem to właśnie wieczność utknęła w labiryncie.
A nadzieja umarła.

Potwierdził to wysoki manager na zarządzie. Żeby nie powiedzieć… „zakomunikował”.
Ale wieczność o tym nie wie. I ta wieczność jest kobietą. I gra w bierki.
Więc cholera wie…
_____________________________

Ludzka rzeź

Posted: 19 lipca, 2018 in Chmury - inne niebo

Myślę ostatnio o ludziach. Czytam o pszczołach.

_________________________________

Trutnie to męscy mieszkańcy ula. Mają jedno zadanie – prokreację. Jednak nie wszystkie mają okazję kopulowania z tą jedyną – pszczołą matką. Te, które mają, po kopulacji tracą swój organ płciowy. Truteń pada martwy. Trutnie rodzą się wiosną. Wiodą spokojne, dość leniwe życie do jesieni. Wtedy robotnice przestają je karmić i wyrzucają z ula. Nazywano to kiedyś rzezią trutni.

Pszczoła matka pracuje pod nadzorem roju jak niewolnica u srogiego pana. Składa 2000 do 3000 jajeczek na dobę. Gdybyśmy takiej produkcji oczekiwali po kurze, to biorąc pod uwagę relacje wagowe nasza dwukilogramowa kura musiałaby dostarczać nam co dzień 34 do 36 jajek. Matka żyje do 5-ciu lat. Chyba, że jej wydajność spada. Wtedy wymienia się ją na nową. Nieraz zabija. Nawet po 3 latach. Mówiąc o pszczole matce używa się często słowa królowa.

Jakie to nieludzkie! To słowa K, z którą odkrywamy od kilku dni kolejne zasady pszczelego świata. Jakie to dalekie od ludzkiego ideału relacji wewnątrzgatunkowych opisanego w ludzkiej księdze najlepszych praktyk. W tej, gdzie jest  o miłości, szacunku, odpowiedzialności, wartości jaką jest dobro, monogamii, zrozumieniu i… poświęceniu. Dużo słów. Słów używanych często podczas dyskusji przyjaciół przy kolacjach z winem. Słów jak naboje wystrzeliwanych w siebie nawzajem podczas kłótni kochanków. Słów gwoździ wbijanych w wieko zamykanego pudełka, w którym ludzie chowają to, na co już nigdy nie spojrzą.

Ludzie lubią mieć poczucie kontrolowania sytuacji, emocji. Jest o tym dużo książek. Nawet się szkolą z tego. Bardzo cenią umiejętność posługiwania się swoim mózgiem.

Ale kochają emocje. Często chcą tego, co bez sensu. Szczególnie wiosną i latem :). Płacą za to wszystkim. Czy to nie rzeź?

Ludzie lubią królewskie śluby. Książęta, księżniczki, królowie, królowe przed ołtarzem – wzruszają. Są uosobieniem i estetycznie zachwycającą wizualizacją tego uczucia bycia jedynym, wybranym, najpiękniejszym, najważniejszym, na zawsze. Wierzymy w to na każdym ślubie. W tę królewskość. Tak jak pozwalamy sobie co roku „uwierzyć kolejny raz w jeszcze jedno Boże Narodzenie”. I mamy poczucie szczęścia. To takie ludzkie. Takie piękne.  O ileż piękniejsze od uczuć bycia niewolnikiem, zmęczenia, świadomości pomiaru wydajności. Uczuć znanych, ale wstydliwych. Unikanych jak unika się nie lubianych członków dalszej rodziny.

Ludzie mają teorię połówek. Wg niej każdy z nich ma na świecie tylko jedną osobę, która do niego idealnie pasuje. Nieraz szukają jej latami. I znajdują. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, bywa że i piąty raz. Byłby i szósty, ale rzadko żyją ponad 100 lat. Inni szukają, niby znajdują, ale prędko orientują się, że coś tam jednak w złożeniu z tą drugą połówką-puzzlem nie styka. Drobnostka jakaś, ale przecież wg teorii ma być idealnie. Więc to na pewno nie to. I szukają dalej. Nieraz gorzknieją, czują się rozczarowani, zmęczeni, zmieniają priorytety, uciekają w coś lub zatrzymują się w miejscu, tracą wiarę. Nigdy nie znajdują.

Ta teoria połówek wydaje mi się kwintesencją ludzkiego poczucia lepszej inności? Wyjątkowości? Trudno  zaakceptować myśl o tym, że wyjątkowość relacji z drugim przedstawicielem gatunku… nie jest może wcale taka wyjątkowa. Że wielu nas do siebie pasuje… Że tym, którzy odkrywają to wielokrotnie, ta teoria pozwala zachować  tę ludzką godność, może nawet czasami zdrowie psychiczne? A tym, którzy są skupieni na legendzie układanki idealnej, ta teoria pozwala pogodzić się z frustracją umierającej wiary. Szczególnie, gdy wszystko wskazuje na to, że dożyjemy 100-tki…

K może mieć rację. Pszczoły są nieludzkie – nie używają słów.

___________________________________________________

Jak on na nią patrzył. Jakby tych kamer nie było. Jakby tej katedry nie było. Jakby świata nie było. Jakby wszystko takie poukładane miał. Jakby w spokoju zanurzony był.

Royal wedding dotarł do mnie z kilkudniowym opóźnieniem. Przez przypadek się przyplątał.. Zamajaczył nieoczekiwanie w trakcie ślizgu pilotem po kanałach. W późnej, piątkowej jeszcze godzinie.
Niby mnie to nie za bardzo interesowało… A jednak słowa „książę”, „księżna”, te dziwne słowa z innego świata będące jednocześnie naturalną częścią dzieciństwa spowodowały, że wędrówkę po kanałach uznałam za zakończoną.

Patrzyłam na ten świat pachnący innym kosmosem, równoległym jakimś. Planetę kapeluszy przyćmiewających osoby, które je noszą. Planetę przemieszanego, zaplątanego, zdziwionego sobą czasu. Świat Alicji z Krainy Czarów. Planetę down town i karet mknących traktem, wzdłuż którego rozradowany lud. Planetę przenośnego studia telewizyjnego obok tegoż traktu i newsów typu: Recepturę smaku tortu państwo młodzi opracowali sami. Czy wiedziałeś o tym, Gordonie?

Patrzyłam na człowieka w drugim rzędzie. Mężczyznę, który ożenił się, choć nie kochał. Ani nawet specjalnie nie chciał. Który będąc często tchórzem miał jednak odwagę zmienić zasady, kiedy przyszedł czas. Który wbrew swojemu pragmatyzmowi (albo właśnie z jego powodu) zdecydował się na najbardziej szalony romans. I zakończył go ślubem. Czy wiedziałeś o tym, Gordonie? Któremu w związku oszczędzona została miłość, nie oszczędzona została jednak rozpacz. Który wie, co to rozradowany lud i nienawidzący lud (czyli w gruncie rzeczy to samo). O którym ów lud wie wszystko. Choć go nie zna. Patrzyłam, jak spokojny i oszczędny w ruchach, uśmiechnięty uśmiechem wiedzącej już starości (zapożyczone od Eustachego R) w tym drugim rzędzie sobie siedzi…

Tymczasem budyniowa pani ze studia TV męczyła z Gordonem temat wejdzie taka, wyjdzie inna. Że niby do katedry wejdzie zwykła Amerykanka, a z katedry wyjdzie księżna czegoś tam. Ten mit przemiany, przejścia przez lustro, ostatecznego z czymś pożegnania , pocięcia życia na jakieś oddzielne kawałki trąci mi schizofrenicznym odbieraniem rzeczywistości przez zdrowych  ludzi. Sama też go wyznaję. Uwiera mnie jednak  to skupienie na Niej. Z tego zdaje się wynikać, że owa mityczna przemiana tylko Jej dotyczy. On księciem wejdzie i księciem wyjdzie. Żadna więc przemiana, skoro prestiżowo nic to w jego przypadku nie zmienia. Bo jako lud można się pogodzić z tym, że Oni mają też jakieś uczucia (i nawet pozwolić w A.D. 2018  na to, aby sobie wybrali sami żonę), ale nie oszukujmy się, że z tego pozwolenia coś jeszcze wynika. Bo tradycja jest tradycją dzięki swej niezmienności w końcu. A my często i tradycję byśmy chcieli, i zmiany byśmy chcieli. Mądry lud wie, jak to ominąć, pożenić, zmienić i nie zmieniać jednocześnie. Choćby trąciło schizofrenią.

Biała suknia, ten zaskakujący luz, zapach miłości, ksiądz, uśmiechy, spojrzenia, słońce, biorę Ciebie, aż do śmierci, bach, koniec. Już? Nastawiłam się jak na nigdy nie kończącą się pasterkę z Watykanu albo mszę komunijną w K., a tu proszę – 15 minut i po wszystkim. Jedna z najpiękniejszych i najbardziej przemyślanych strategicznie prezentacji, jakie w życiu widziałam. A trochę ich widziałam. Czy wiedziałaś o tym, Gordonie?

Jak on na nią patrzył. Jakby nigdy żadnej rozpaczy nie było. Jakby tragedii nie było. Jakby psychoterapeutów nie było. Jakby błędów nie było.

Jakby nic wcześniej nie było. Jakby w spokoju zanurzony był. Choć o niczym nie zapomniał. Jakby teraz na wszystko gotowy był.

Jakby ją kochał.

_________________________________________

images

 

 

 

 

Karta z napisem pas

Posted: 22 marca, 2018 in Chmury - inne niebo

Napisałam kiedyś post o czekaniu. Ulubiony post Ewy. O cudownym czekaniu i nieuchronnym momencie porzuceniu tego uczucia. Nawet Wielki Gatzby to zrobił. Zostając przy okazji rekordzistą – tym, co to „zbyt długo żył jednym marzeniem”.

Przypomniał mi się teraz. Kiedy po zimie nie nadeszła wiosna. I okazało się, że już nigdy nie nadejdzie. Znów przed oczami stanęły mi te wiadra napełnione czekaniem. Te plutony wypełnionych po brzegi wiader wypełniających każdy skrawek powierzchni. Nikomu do niczego niepotrzebnych. Na tym etapie już wręcz utrudniających życie. Taka niepotrzebna (i nierozsądna) komplikacja.

Podobno nie ma już wiosny. Nie będzie też lata. Zostały jesień i zima. I to nic, ze masz ochotę się zabić na wieść o tym. Przecież tego nie zrobisz. Po co się zabijać? Trzeba nam umierać powoli. Z dnia na dzień. Trzeba nam. To refren chóru pokoleń.

Codziennie umiera nam 1 dzień naszego życia. Co związek umiera nam jeden z aktów naszego życia, co dekadę umiera nam coś, bez czego latami nie mogliśmy żyć. Jest w tym coś z przesypywania ryżu z jednego naczynia do drugiego. I gubienia przy tym codziennie pojedynczych ziarenek. Codziennie jest wszystkiego mniej. Dziś jest mniej niż wczoraj. Jutro będzie jeszcze mniej.

I podobno jest taka granica. Granica ubóstwa. Ubóstwa emocji. Kiedy budzisz się i już nic nie czujesz. Prawie nic. Jeszcze lubisz tę książkę z żółtą podartą okładką. Jeszcze wstajesz i wychodzisz na ten trening. Zawsze w czwartki. Jeszcze czujesz cień przyjemności, gdy do Twych nozdrzy dochodzi zapach maciejki wieczornej. Albo chleba z pieca. Ale już wiesz, że to wszystko, co Ci zostało. Że będąc kartą w grze „w wojnę” przegrywasz już niemal ze wszystkimi innymi kartami. Już nie tylko z innym Królem lub Królową. Lub z Asem, z którym nigdy i tak nie miałaś szans. Nie z Waletem. Nie z Dziesiątką. Przegrywasz z Trójeczkami… Rynek Cię już strawił i wypluł. I  jutro będzie Cię jeszcze mniej.

I znów jesteś gotów czekać. Na ostateczne. Na wyłączenie światła. Na czas, w którym już nigdy nie zadasz sobie, zdawałoby się ponadczasowego, pytania – „co zrobię dziś na obiad?”.

Po zimie nie nadeszła wiosna. Jest mi smutno. Ale nie mogę płakać. W końcu podobno sama ją zabiłam.

___________________________________________

Jest taka przypowieść. O pisklęciu orła, które urodziło się w gnieździe kury. Bo w wyniku jakichś bliżej niewyjaśnionych zbiegów okoliczności jajko trafiło nie tam, gdzie przynależało. O pisklęciu, które dorastając myślało, że jest kurą. I które wyrosło na jakby-kurę. Dobrą albo złą. W końcu o dorosłej jakby-kurze, której ulubionym zajęciem stało się obserwowanie latających gdzieś wysoko na niebie orłów. I myślenie o tym, jakże im zazdrości, jak bardzo sama by tak chciała. Jak bardzo z tego powodu cierpi.

Morał, który przytoczyła w tym miejscu Monika – opiekun grupy młodych zdolnych rozpoczynających właśnie swój program rozwojowy dla talentów – był aż za jasny. Tą powiastką przypominała, że ograniczenia są w nas, że trzeba chcieć i sięgać po marzenia, że sky is the limit. Po minie Moniki widać było, że jest bardzo zadowolona ze swojego pomysłu na wielkie entres programu.

Siedziałam tam wtedy przy jednym z tych okrągłych, oskarowo nakrytych białymi obrusami stołów, skrzących się od białej porcelany i kryształów, wznosiłam rytualne toasty za pomyślność i sukces. Uśmiechałam się do tych, których lubię (siedzieli naprzeciwko) i do tych, których nie lubię (siedzieli obok). Słuchałam Moniki. Kiwałam głową.

Znałam tę opowieść. Ale tego dnia przez chwilę zobaczyłam rewers. A później już nic nie było takie samo.

_________________________________________________

Pomyślałam o jajku kury, które trafiło do gniazda orłów. Bo w wyniku jakichś bliżej niewyjaśnionych zbiegów okoliczności jajko trafiło nie tam, gdzie przynależało. O pisklęciu, które wykluło się maleńkie i śliczne, i tak różne od rodziców. Przeżyło zapewne tylko dlatego, że orły straciły wszystkie własne jajka. Z bliżej niewyjaśnionych powodów. Ostatnio na Discovery widziałam na własne oczy, jak kończy w gnieździe orłów najsłabsze pisklę. Szybko kończy. Z bardzo racjonalnych powodów.

Żółte, puchate maleństwo orły przyjęły z radością. Karmiły miesiącami – nieco zdziwione składem diety swego maleństwa, które odbiegało od znanego im menu. Maleństwo dorastało. Kiedy pewnego dnia zaczęło być coraz mniej żółte stając się coraz bardziej buro-brązowe, wszyscy troje pomyśleli, że stali się całkiem podobni. Że się doczekali. Orły – jak wszyscy rodzice piskląt – tęskniły już do swej codziennej rutyny i do pokazania swej pociesze, jaki piękny jest świat. Wszyscy troje chcieli teraz wszystko robić razem.

Ale Młode nie garnęło się do latania. Dajcie mu czas radzili życzliwi słowami Marii M, z którą trudno dyskutować. Oni dawali. A ono coraz bardziej się nie garnęło. Niby machało skrzydłami, niby ciekawiło je, co jest poza gniazdem, a jednak nie udało mu się poderwać do lotu. Wycofało się. Stało się ciche. Broniło się krzykiem i agresją. Wydawało się zdezorientowane a w końcu przerażone. Na bilansie lekarz powiedział im, że Młode to kura. Nie lata. I latać nie będzie. Nie od razu uwierzyli. Chyba dopiero, gdy polecieli dokładnie zobaczyć, co to są te kury. I jak żyją. Bez latania. Jakiś czas później zaakceptowali. To była najtrudniejsza rzecz w ich życiu. Nigdy sobie nie wybaczyli.

Tymczasem Młode, którego marzeniem było być szczęśliwą kurą, nie mogło się nią stać. Z bliżej niewyjaśnionych powodów. Z jednej strony gniazdo było już dla niego za małe, z drugiej jednak – nie potrafiło z niego wylecieć. Nie wiedziało dlaczego. Dodatkowo na początku wszyscy oczekiwali właśnie tego, że ono WYLECI. A ono nienawidziło nawet myśli o tym. Kiedy słyszało te opowieści rodziców, cioć i wujków, w końcu psychoterapeuty – jak to trzeba się przełamać, odważyć i jakie to cudowne uczucie – latać, kiedy uczestniczyło w tych zajęciach z rehabilitantem, których celem było wzmocnienie skrzydeł i wypracowanie techniki lotu, chciało mu się rzygać. Czuło, że to mu się nigdy nie uda. Czuło, że nikt oprócz niego tego nie rozumie. Czuło, że zawodzi. Czuło się gorsze. Kiedy lekarz na bilansie nazwał je kurą, czuło że TO słowo wszystko zmieni. Nie wiedziało, czego się spodziewać. Niby nic złego się nie stało, a jednak słowa lekarza spowodowały, że w powietrzu coś zawisło. I nie była to radosna otwartość. I napięcie nie opadło. Nie było już orłem. Nie chciało być kurą. Z bliżej niewyjaśnionych powodów.

„Najważniejsze, żebyś był dobrym ptakiem” powiedzieli rodzice. I opuścili je. „Nie możemy razem żyć”, powiedzieli. „Ty pragniesz chyba innego życia, do innego jesteś stworzony. Nie możesz żyć życiem takim jak nasze. My nie możemy żyć Twoim. Ty nie jesteś orłem, my nie jesteśmy kurami. Musimy oddzielić nasze życia. To trudne, jeśli nadal chcemy nazywać się rodziną. Jeśli jednak tego nie zrobimy, zwariujemy. Wszyscy. Tak do końca zwariujemy, bo trochę już zwariowaliśmy. I tego nie da się cofnąć”.

A Kortez śpiewał „to dobry moment”.
A Perfect śpiewał „chcemy być sobą”.

Alojzy Kleks rozmontowywał marzenie, które się nie spełniło.

I tylko Sarah ciągle odbierała swój telefon.
______________________________

Dorastające orły, kury, kaczki, łabędzie, lisy, dżdżownice, ich rodzice i Bóg wie, kto jeszcze. Odchodzą żyć. Każde po swojemu. Czasami łączy je coś, co może jest rodzajem misplaced childhood, a może jednak rodzajem mon destin inscrit en toi. Czasami odwiedzają się po rozstaniu. Czasami ślad po nich ginie. Bywa że szybko. I że tragicznie.

Jeśli się spotykają, nie rozmawiają już o priorytetach, celach, ambicjach. Nawet o wartościach rzadko. Spotykają się właściwie tylko po to, żeby się uściskać. Łączy ich ciepło, które pojawia się przy uścisku. Priorytety, cele, ambicje bywają dobre, bywają złe. Ciepło jest zawsze dobre.
______________________________

Konflikt pokoleń.
Wojny światów.
Odpowiedzialność, która gdzieś ma swój koniec.
Z bliżej niewyjaśnionych powodów.

______________________________

Żyć w tle

Posted: 6 kwietnia, 2017 in Dziecko

Komisja d/s orzekania o niepełnosprawności dziecka poniżej 16-go roku życia. Poważnie. Wszyscy specjaliści w jednym gnieździe. Żeby zapewnić dziecku to, co dla niego optymalne. Bo to jego „inne” życie to priorytet. Wyszyty złotymi zgłoskami na wielu tak drogich sercom narodu sztandarach.

____________________________________________________

– Pani jest rodziną zastępczą, tak?

– Nie, jestem matką adopcyjną.

– Taaak?

____________________________________________________

– No to co właściwie jest temu dziecku?

– No, wszystko to, co opisano w dokumentacji dostarczonej zgodnie z Państwa wymaganiami razem z wnioskiem.

– No, proszę więc podyktować, bo te papiery to my trzymamy w innym biurze.

___________________________________________________

– No dobrze, ale proszę podać dokładnie datę i nazwę tej diagnozy.

– Daty nie pamiętam, a tego medycznego terminu z pamięci też nie odtworzę.

– A przyszła tu Pani bez kopii tych dokumentów?

– Te dokumenty (w wersji potwierdzonej każdorazowo za zgodność z oryginałem – zgodnie z Państwa wymogami) dostarczyłam tu z wnioskiem miesiąc temu.

– Przecież mówiłam już Pani, że ja tu teraz tej teczki nie mam. Dobrze jest zawsze mieć jednak te dokumenty przy sobie. To tak na przyszłość.

__________________________________________________

50-minutowe opóźnienie. Żadnego „dzień dobry”. Żadnego przedstawienia członków komisji (za to ja musiałam przedstawić 2 dokumenty tożsamości każdego z nas i akt urodzenia). Żadnej refleksji n/t „czy dziecko w ogóle wie, że jest adoptowane” i czy w związku z tym powinno słyszeć wszystkie pytania. Żadnej refleksji n/t, co w ogóle powinno słyszeć  dziecko. Co – i czy w ogóle –  można powiedzieć o osobie siedzącej obok, mówiąc to tak, jakby jej tam w ogóle nie było?

To już nasz 3-ci raz (bo orzeka się na rok lub dwa – a nuż jutro, pojutrze zdarzy się cud?) Zaskoczenia nie ma. Tylko rzygać się  chce.

Wszystkiego (bez czekania) – jakieś 45 minut.

A M i ja rozjechani.

__________________________________________________

Ale mamy coraz lepszy recovery time.

Dziś wystarczyła kawa z widokiem na rozkwitający las. I ten kawał nieba. I żadnego człowieka na horyzoncie. Żadnego specjalisty. I Ennio M w tle.

__________________________________________________

Miałyśmy swego czasu z Justyną Ś. taki ulubiony żart. O termosie. Szło to jakoś tak:

  • Wiesz, jak latem idę na mecz, to biorę sobie w termosie mocno schłodzony napój i wiesz, dzięki temu termosowi przez 90 minut mogę się delektować niezmiennie lodowatym napojem.
  • No?
  • A jak idę sobie na mecz w Nowy Rok, to biorę sobie w tym termosie gorącą herbatę i przez całe 90 minut mogę się cieszyć  ciągle gorącym płynem.
  • No i?
  • No i wiesz – tak się zastanawiam…
  • ?!
  • No… SKĄD termos wie?

_______________________________________

„Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają

i muszą się spotykać aby się ominąć
bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze
piszą do siebie listy gorące i zimne
rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty
by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało

są inni co się nawet po ciemku odnajdą
lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać
tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął
byliby doskonali lecz wad im zabrakło

bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej
niektórzy umierają – to znaczy już wiedzą
miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem
jak bażanty co nigdy nie chodzą parami

można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie
nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem”

ks. Jan Twardowski „Bliscy i oddaleni”

SKĄD On wie?

______________________________

Ksiądz z termosem na ławce.  Ławka cała w śniegu. W termosie lody. 2 kulki. Para kulek. Jedna o smaku pistacjowym. Druga  nie z tej ziemi. W tle śpiewa Jopek. O samotności. Bez czułości. Obok ławki bażant. Rwie pióra. Na próżno. Bo odrastają jak głupie. I wszystko idealnie do siebie pasuje. I nic nie jest na swoim miejscu.

______________________________

Jadę przez Lublin zasypany śniegiem. Takim, jaki pamiętam z czasów własnych ferii zimowych. Jest diabelsko zimno. Ale ja czuję ciepło. Budynki z tynkami jak płaty chorej skóry. Podoba mi się tutaj.
10 godzin później podoba mi się jeszcze bardziej. Te wszechobecne zwaliska nieustannie padającego z nieba czegoś białego świecą trudnym do sfotografowania blaskiem w świetle wieczornych świateł latarni na Starym.

Stoję na środku. Wciśnięta pomiędzy krzywą ścianę wschodnią, ratusz i choinki – ciągle mimo lutego świąteczne – zachęcające do przekroczenia bramy z szyldem „Sielsko Anielsko”. Na Rynku jestem tylko ja. Może dlatego wydaje mi się tak mały, że nikt inny by się już tu obok nie zmieścił..? Chyba że On. Sztukmistrz z Lublina.

„Sielsko” mnie dziś nie pociąga. Choinki przegrywają z dźwiękami „Shalom” dochodzącego z Mandragory – żydowskiej restauracji przyczajonej w narożnikowej,  zapadającej się  w bruk, z lekka rozjechanym dołem (jak kobieta w pewnym wieku – za wyjątkiem Jane Fondy) kamienicy z przerażająco trupią fasadą.

Podoba mi się. Pamięta Sztukmistrza z Lublina.

Tymczasem „na dziewiątej”:
-Zjadłbym coś lekkiego na zimno. I żeby to było coś specjalnego. I pożywnego, bo głodny dość jestem. Ale żeby nie było ciężkie. Może być ciepłe. Ale żeby nie było za duże. Ale żebym się najadł. I niekoniecznie z żydowskiej kuchni. Co więc pani poleca?
-……Na zimno więc, tak?
– No przecież mówię.
– Może lin w pierzynce.
– Nie, to na pewno ciężkie i dużo tego! Mówiłem, że zależy mi na lekkim daniu.
– Ależ to przystawka. Leciutka bardzo.
– Nie, nie. Ryb nie chcę. A kapuśniak państwo tu podajecie?

Tymczasem „na jedenastej”:
– On ma kontakty. Ale nie ma strategii.
– Dokładnie. Myślenia projektowego też nie ma.
– Ale widzisz, to on jest właścicielem tej firmy. A my z prezentacjami jeździmy…

Tymczasem „nie wiadomo skąd”:
– To tu się to wszystko zaczęło. Mówię to z pełnym przekonaniem.

O ile „wymagający klient” i „niedoceniony prezenter” mogą pozostać dla mnie głosami (które zresztą nieustająco słyszę), o tyle męski głos mówiący o „pełnym przekonaniu” budzi moją ciekawość. Rozglądam się, ale choć moje uszy słyszą wszystko, to jednak tego mówiącego o pełnym przekonaniu głosu nie słyszę. Uśmiecham się, bo przez chwilę jestem jak Anna Karr z najnowszej książki Bator i czuję się jak żyjąca fikcja. „Jest taki dzień, kiedy wszystko się zaczyna”, to słowa postaci z „Piaskowej Góry” – mojej ulubionej książki Bator. Jestem pewna, że ten głos mówił właśnie o tym dniu. I to zuchwałe „z pełnym przekonaniem”. Kto o zdrowych zmysłach powie o „pełnym przekonaniu”? Na pewno nie Sztukmistrz z Lublina.

Przede mną pascha migdałowa i kawa po żydowsku.

W uszach tańczą te wszystkie dziwne, a jednak tak znajomo brzmiące, słowa. Te wszystkie shalom, l’chaim, mazeltov. I to ruenzen, ruenzen dankszejn… śpiewane przez mandragorski odpowiednik Reni Jusis, na taką renijusisową nutę. Ruenzen, ruenzen podśpiewuję sobie pod nosem…

Wczoraj byłam tu z A. I najfajniejszy był  fakt bycia tu w TYM towarzystwie. Dziś jestem tu sama. I najważniejszy jest fakt, że mogę być sama. Tak samo jak miłości, chce się samotności. Spełnienia w miłości do samotności.  Później – znów miłości . I to bez samotności. I tak na zmianę. I oby te zmiany ze zmianami kogokolwiek na tym świecie się czasami zgrywały…

Przede mną ląduje herbata. Po żydowsku.

Spoglądam na ten stoliczek „na dwunastej”, z którego krzywo zwisa obrus ukwiecony. Taki nierówno ułożony obrus normalnie doprowadziłby mój zboczony zmysł symetrii do szału. Patrzę na to przestępstwo popełnione na obrusie i nic. Mam to w … I dopiero to mnie niepokoi. Dociera do mnie, że przestałam być sobą.

Czego oni mi do tej herbaty dodali..?! I ciekawe, czy to drogie. I czy legalne. Może mogłabym już tak…na stałe.

I tak „z przekonaniem” użyłam słów „na stałe”.
Zawsze przesadzasz – powiedział Sztukmistrz z Lublina.
Żebyś Ty jeszcze kochać mógł – odszczeknęłam się.

I to był mój ostatni raz.
Przed odjazdem pociągu .

_______________________________________________________

16651329_1531454953561717_1701031469_o