Jest taka przypowieść. O pisklęciu orła, które urodziło się w gnieździe kury. Bo w wyniku jakichś bliżej niewyjaśnionych zbiegów okoliczności jajko trafiło nie tam, gdzie przynależało. O pisklęciu, które dorastając myślało, że jest kurą. I które wyrosło na jakby-kurę. Dobrą albo złą. W końcu o dorosłej jakby-kurze, której ulubionym zajęciem stało się obserwowanie latających gdzieś wysoko na niebie orłów. I myślenie o tym, jakże im zazdrości, jak bardzo sama by tak chciała. Jak bardzo z tego powodu cierpi.
Morał, który przytoczyła w tym miejscu Monika – opiekun grupy młodych zdolnych rozpoczynających właśnie swój program rozwojowy dla talentów – był aż za jasny. Tą powiastką przypominała, że ograniczenia są w nas, że trzeba chcieć i sięgać po marzenia, że sky is the limit. Po minie Moniki widać było, że jest bardzo zadowolona ze swojego pomysłu na wielkie entres programu.
Siedziałam tam wtedy przy jednym z tych okrągłych, oskarowo nakrytych białymi obrusami stołów, skrzących się od białej porcelany i kryształów, wznosiłam rytualne toasty za pomyślność i sukces. Uśmiechałam się do tych, których lubię (siedzieli naprzeciwko) i do tych, których nie lubię (siedzieli obok). Słuchałam Moniki. Kiwałam głową.
Znałam tę opowieść. Ale tego dnia przez chwilę zobaczyłam rewers. A później już nic nie było takie samo.
_________________________________________________
Pomyślałam o jajku kury, które trafiło do gniazda orłów. Bo w wyniku jakichś bliżej niewyjaśnionych zbiegów okoliczności jajko trafiło nie tam, gdzie przynależało. O pisklęciu, które wykluło się maleńkie i śliczne, i tak różne od rodziców. Przeżyło zapewne tylko dlatego, że orły straciły wszystkie własne jajka. Z bliżej niewyjaśnionych powodów. Ostatnio na Discovery widziałam na własne oczy, jak kończy w gnieździe orłów najsłabsze pisklę. Szybko kończy. Z bardzo racjonalnych powodów.
Żółte, puchate maleństwo orły przyjęły z radością. Karmiły miesiącami – nieco zdziwione składem diety swego maleństwa, które odbiegało od znanego im menu. Maleństwo dorastało. Kiedy pewnego dnia zaczęło być coraz mniej żółte stając się coraz bardziej buro-brązowe, wszyscy troje pomyśleli, że stali się całkiem podobni. Że się doczekali. Orły – jak wszyscy rodzice piskląt – tęskniły już do swej codziennej rutyny i do pokazania swej pociesze, jaki piękny jest świat. Wszyscy troje chcieli teraz wszystko robić razem.
Ale Młode nie garnęło się do latania. Dajcie mu czas radzili życzliwi słowami Marii M, z którą trudno dyskutować. Oni dawali. A ono coraz bardziej się nie garnęło. Niby machało skrzydłami, niby ciekawiło je, co jest poza gniazdem, a jednak nie udało mu się poderwać do lotu. Wycofało się. Stało się ciche. Broniło się krzykiem i agresją. Wydawało się zdezorientowane a w końcu przerażone. Na bilansie lekarz powiedział im, że Młode to kura. Nie lata. I latać nie będzie. Nie od razu uwierzyli. Chyba dopiero, gdy polecieli dokładnie zobaczyć, co to są te kury. I jak żyją. Bez latania. Jakiś czas później zaakceptowali. To była najtrudniejsza rzecz w ich życiu. Nigdy sobie nie wybaczyli.
Tymczasem Młode, którego marzeniem było być szczęśliwą kurą, nie mogło się nią stać. Z bliżej niewyjaśnionych powodów. Z jednej strony gniazdo było już dla niego za małe, z drugiej jednak – nie potrafiło z niego wylecieć. Nie wiedziało dlaczego. Dodatkowo na początku wszyscy oczekiwali właśnie tego, że ono WYLECI. A ono nienawidziło nawet myśli o tym. Kiedy słyszało te opowieści rodziców, cioć i wujków, w końcu psychoterapeuty – jak to trzeba się przełamać, odważyć i jakie to cudowne uczucie – latać, kiedy uczestniczyło w tych zajęciach z rehabilitantem, których celem było wzmocnienie skrzydeł i wypracowanie techniki lotu, chciało mu się rzygać. Czuło, że to mu się nigdy nie uda. Czuło, że nikt oprócz niego tego nie rozumie. Czuło, że zawodzi. Czuło się gorsze. Kiedy lekarz na bilansie nazwał je kurą, czuło że TO słowo wszystko zmieni. Nie wiedziało, czego się spodziewać. Niby nic złego się nie stało, a jednak słowa lekarza spowodowały, że w powietrzu coś zawisło. I nie była to radosna otwartość. I napięcie nie opadło. Nie było już orłem. Nie chciało być kurą. Z bliżej niewyjaśnionych powodów.
„Najważniejsze, żebyś był dobrym ptakiem” powiedzieli rodzice. I opuścili je. „Nie możemy razem żyć”, powiedzieli. „Ty pragniesz chyba innego życia, do innego jesteś stworzony. Nie możesz żyć życiem takim jak nasze. My nie możemy żyć Twoim. Ty nie jesteś orłem, my nie jesteśmy kurami. Musimy oddzielić nasze życia. To trudne, jeśli nadal chcemy nazywać się rodziną. Jeśli jednak tego nie zrobimy, zwariujemy. Wszyscy. Tak do końca zwariujemy, bo trochę już zwariowaliśmy. I tego nie da się cofnąć”.
A Kortez śpiewał „to dobry moment”.
A Perfect śpiewał „chcemy być sobą”.
Alojzy Kleks rozmontowywał marzenie, które się nie spełniło.
I tylko Sarah ciągle odbierała swój telefon.
______________________________
Dorastające orły, kury, kaczki, łabędzie, lisy, dżdżownice, ich rodzice i Bóg wie, kto jeszcze. Odchodzą żyć. Każde po swojemu. Czasami łączy je coś, co może jest rodzajem misplaced childhood, a może jednak rodzajem mon destin inscrit en toi. Czasami odwiedzają się po rozstaniu. Czasami ślad po nich ginie. Bywa że szybko. I że tragicznie.
Jeśli się spotykają, nie rozmawiają już o priorytetach, celach, ambicjach. Nawet o wartościach rzadko. Spotykają się właściwie tylko po to, żeby się uściskać. Łączy ich ciepło, które pojawia się przy uścisku. Priorytety, cele, ambicje bywają dobre, bywają złe. Ciepło jest zawsze dobre.
______________________________
Konflikt pokoleń.
Wojny światów.
Odpowiedzialność, która gdzieś ma swój koniec.
Z bliżej niewyjaśnionych powodów.
______________________________